Sztajgerowy Cajtung: Jak scharakteryzowałbyś swojego bohatera, Oskara?
Andrzej Dopierała: Król Ludwik mówił „Państwo to ja.” Ja mogę powiedzieć: „Oskar to ja”. Zawiera się w tym wszystko. Oskar jest mi bardzo bliski, przede wszystkim przez to, że kwestia darzenia uczuciem swojej żony jest dla mnie pierwszorzędna, tak samo jak mocnym uczuciem darzę moją partnerkę, Anię Kadulską. Jest mi bliski też w zamiłowaniu do niepoważności, dziecięctwa. To trochę mi pomaga w wykonywaniu zawodu, ale z drugiej strony to też niezła zabawa – móc sobie stwarzać nowe światy. Poza tym Oskar jest tak samo naiwny jak ja, tak samo pierdołowaty i tak samo żałosny.
Sz. C.: Jaki miałeś wpływ na tworzenie się tej postaci?
A. D.: Z jednej strony duży, a z drugiej… rządził Reżyser i Autor. Widziałem pierwszą wersję „Oskara i Ruth”, którą Ingmar Villqist zrobił jeszcze w teatrze Kriket. Założyliśmy, że nasz spektakl to „Oskar i Ruth” dwadzieścia lat później. Ania Kadulska jest moją drugą partnerką, czyli jest to druga wersja naszego, Teatru Bez Sceny, „Oskara i Ruth”. Pierwsza wersja była z Moniką Zalewską, która wyjechała do Warszawy. Po dwóch czy trzech latach przerwy wznowiliśmy tytuł z Anią Kadulską, z którą tak dużo grałem, że wielu ludzi uważa nas za małżeństwo.
Sz. C.: Pamiętasz śmieszne sytuacje związane z „Oskarem i Ruth”?
A. D.: Chyba nie. Jestem słaby w tropieniu niezamierzonych sytuacji. Anegdoty teatralne są moją słabą stroną. Owszem, zdarzyło mi się coś takiego przy „Romeo i Julii”. Romeo, kiedy walczy z Tybaltem, który jest wytrawnym szermierzem, nie ma żadnych szans, a powinien go zabić. Długo myśleliśmy, jakim to sposobem Romeo ma zabić lepszego od siebie szermierza. Wpadliśmy na pomysł, że zdesperowany Romeo, kiedy Tybalt wytrąci mu broń z ręki, wyjmuje zza pazuchy sztylet i rzuca nim w Tybalta. Rzecz była technicznie prosto rozwiązana. Tybalt miał w swoim renesansowym kostiumie małą wkrętkę na wysokości piersi, a w kieszeni rączkę, taką, jaką miał mój sztylet. Ja wykonywałem gest, jakbym rzucał sztyletem, tuż przy kulisie – robiłem wymach do tyłu, wyrzucałem za siebie sztylet, widz nie miał szans tego zobaczyć, i robiłem ruch do przodu. Tybalt łapał się za pierś i wkręcał sobie rękojeść i była magia teatru… Do momentu, w którym kiedyś za mocno odrzuciłem za siebie nóż, prawdziwy. Nóż odbił się od zastawki, wleciał na scenę, wylądował na proscenium i wbił się w podłogę. Tybalt ujawnił swoją klatkę piersiową ze sztyletem wbitym po rękojeść, a jednocześnie ten sam sztylet był wbity u jego nóg i trzeba było spuścić kurtynę, bo już się nie dało grać. A przy „Oskarze”… „Oskar” sam w sobie jest zlepkiem komicznych sytuacji, tam się już nic śmiesznego z życia zdarzyć nie może, bo to już jest wystarczająco śmieszne.
Sz. C.: Co wpływa na kształt tego spektaklu?A. D.: Na kształt ostatniej prezentacji przede wszystkim wpłynął długi okres czasu, jaki dzielił nas od poprzedniej prezentacji. Nie graliśmy tego przedstawienia półtora roku, a w siedzibie to blisko dwa lata. „Oskar i Ruth” był/jest naszym najbardziej „jeżdżącym” spektaklem, dlatego, że jest teatrem w walizce i wszędzie go można zagrać. Graliśmy go na urodzinach w prywatnych domach, graliśmy w restauracjach, w klubach i zwyczajnie w salach teatralnych, za każdym razem w innych warunkach. Tutaj, w Magazynie Ciekłego Tlenu ? też wytworzyła się bardzo piękna scenografia, bliska moim ostatnim scenografiom – ascetyczna i minimalistyczna. Ten łuk, co prawda wysoki, ale do pewnego stopnia powtarza łuk z „Buntu” i z kilku innych spektakli Teatru Bez Sceny.
Sz. C.: A jak się gra ten spektakl bez publiczności?
A. D.: Dziwnie. Wszystkie przedstawienia gra się dziwnie bez odzewu, do tego trzeba się przyzwyczaić. Ale tutaj jest wyjątkowo dziwnie, bo w to przedstawienie jest wpisana interakcja z ludźmi i reakcje. Wybieramy sobie nauczycielkę rysunku na widowni, jakiemuś panu z widowni Ruth siada na kolanach, pokazuje mu, że jej się ruszają zęby itd. Bez publiczności… zostaliśmy pozbawieni motorka, który posuwa akcję do przodu.
Sz. C.: Czego Ci brakuje w tym spektaklu?
A. D.: To skończone dzieło Ingmara i tego się trzymam. To jedno z nielicznych przedstawień, na które prawie nie miałem wpływu. Dałem się prowadzić i zaufałem dobremu autorowi i reżyserowi… i dobrze na tym wyszedłem.
Sz. C.: A jest tu coś, czego nie lubisz?
A. D.: Nie…
Sergiusz Brożek (wtrącając się do rozmowy): Świateł nie lubi.
A. D.: Dlaczego? Światła lubię. To się nam wciął w wywiad Sergiusz, który był autorem i reżyserem światła do pierwszej wersji i do drugiej – i przez lata prowadził to przedstawienie. Czego nie lubię? Nie przychodzi mi do głowy nic…
Sz. C.: Czy był taki moment, w którym poczułeś się dobrze w roli Oskara? Że wiedziałeś, że: o, to jest to?
A. D.: Tak! Myślę, że dwa lata temu bardzo dobrze się czułem. Graliśmy dużo, mogliśmy o każdej porze dnia i nocy, w dowolnym miejscu… czasami nawet wygłupialiśmy się i zaczynaliśmy w poczekalni na dworcu grać „Oskara” z Kadulską… A ta przerwa spowodowała, że bardziej się trzeba było pilnować. Chociaż w niektórych momentach dzisiaj pozwalałem sobie na luz i dezynwolturę, nie przeszkadzało mi, że tak dawno nie graliśmy.