Przejdź do treści

W teatrze trzeba ryzykować. Wywiad z Iwoną Woźniak

W teatrze trzeba ryzykować. Wywiad z Iwoną Woźniak – reżyserką spektaklu „Kopidoł” Teatru Naumionego

„Kopidoł” bardzo silnie osadzony jest w kulturze Śląska. Trudno nie zauważyć, że śląskość jest niezmiernie istotna w Waszych realizacjach…

– Od samego początku, kiedy rozpoczęłam współpracę z Teatrem Naumionym (a było to w 2009 roku), ustaliliśmy z tą niezwykłą grupą, że nasza działalność dotyczyć będzie Śląska. Jesteśmy bardzo zdeterminowani, by opowiadać o obrzędach, tradycji i historii tego regionu – nie tylko tych ginących, ale wszystkich, które warto przekazać dalej. I „Kopidoł”, i wszystkie inne realizacje naszego teatru, przygotowujemy właśnie w ten sposób – używając języka śląskiego. Ten spektakl to próba zachowania tradycji, ale i zmierzenia się z tematem śmierci oraz opowiedzenia o nim bardzo intymnie – zarówno przez grupę, jak i każdego z aktorów z osobna.

Czy podejmowanie tematyki związanej z naszym regionem to również wynik Pani zainteresowań?

– Oczywiście. Osobiście bardzo interesuję się miejscem mojego pochodzenia – Górnym Śląskiem, a dokładniej okolicami Mikołowa. Spektakl „Kopidoł” wywodzi się z koncepcji teatru indygennego – prowadzącego badania na temat historii i tradycji regionu, w którym tworzy, a potem performującego te działania w postaci spektakli czy innych prezentacji. Opowiadamy o Górnym Śląsku, opowiadamy o jego tradycji, przyszłości. Mierzymy się też z tematami bieżącymi – sprawdzamy, jak tu i teraz i Górnoślązacy, i osoby przyjezdne odbierają ten region Polski, Europy, świata… Możemy to nazwać naszym manifestem.

Głównym tematem „Kopidoła” jest śmierć. Jednak sam spektakl to tragikomedia. Jak łączyć te dwa żywioły – tragiczny i komediowy – przy tak trudnym temacie?

– Dotykanie kwestii śmierci w spektaklu, który ma wzbudzić różne emocje – zarówno wzruszyć, jak i rozśmieszyć – nie było łatwym zdaniem. Podejmując wyzwanie, jakim było odniesienie się do tradycji pogrzebowych, dość mocno ryzykowaliśmy. Do tej decyzji doprowadziły nas długie rozmowy. Z oczywistych powodów zazwyczaj nie chcemy przecież poruszać takich tematów. Rzecz jasna, pogrzeb jest elementem naszego życia, jednak ta sfera zostaje często z naszej świadomości wypierana. Wszystkie obrzędy pogrzebowe są obecnie skomercjalizowane, przesunięte poza margines. Ciało bliskiej osoby zostaje nam dostarczone dopiero w dzień pogrzebu – wcześniej jest poddane pewnej „obróbce” i przygotowywane sztucznie do całego obrzędu pochówku. Wszystkie elementy pożegnania, metafizyki, pewnego procesu, pozwalającego spokojnie oddać cześć, pożegnać się, przeżyć żałobę, zostały nam odebrane.

W jaki sposób ta świadomość przekłada się na fabułę spektaklu?

– Właśnie z powodu tej świadomości chcemy o metafizyce przypomnieć. Opowiadamy o śmierci najstarszego członka rodziny, dziadka, lokując go cały czas w centrum uwagi. Jego łóżko jest położone na środku sceny i domowego świata. On nigdzie nie odchodzi. Jest blisko, dzięki czemu dotykamy procesu umierania. Mamy możliwość oswajania się z tym, co nas boli. Można to uznać nawet za element dydaktyczny, choć nie ubieramy tego celowo w jakąś dramaturgię. W jednej ze scen z pomocą postaci ciotki pokazujemy, jak powinniśmy godnie pożegnać się z osobą, która odchodzi. Prezentujemy też cały proces odchodzenia – już w sposób metafizyczny, z użyciem elementu teatru lalkowego… To wszystko jest dla mocnym przeżyciem – również dla grupy.

W wywiadach podkreślała Pani ogromne zaangażowanie aktorów, pracujących przy spektaklu…

– Tak, niejednokrotnie opowieści, zawarte w scenariuszu, dotyczą bardzo konkretnych przeżyć aktorów Teatru Nuamionego, ale również społeczności ornontowickiej czy mikołowskiej. Myślę, że przygotowywanie „Kopidoła” był szczególnym momentem w mojej pracy z zespołem. Mieliśmy już za sobą dwie premiery. Była to praca bardzo świadoma – również na poziomie wyboru narzędzi. Posłużyłam się metodą etnoteatru, etnodramatu i próbowałam zaangażować absolutnie cały zespół do zbudowania fabuły. Zadanie napisania scenariusza tego spektaklu zostało powierzone jednej z aktorek tego teatru, która nie jest doświadczonym dramaturgiem, ale ma niesłychany talent do słuchania. Potrafiła prowokować zespół i lokalnych mieszkańców do opowieści. Więc to aktorzy, mieszkańcy Ornontowic dostarczyli nam materiału do tworzenia tej historii. Były to opowieści o zaświatach, o doświadczeniu śmierci, omamach, ale i o obrzędach. Pozyskaliśmy też mnóstwo cudownych opowieści, które finalnie nie znalazły się w scenariuszu. Do tego Nina Wolska – świetny pedagog, znakomity reżyser, z którą również współpracujemy od wielu lat – opracowała pieśni pogrzebowe (nie tylko z regionu Śląska, ale i spoza niego) i przygotowała zespół muzyczny. Bo trzeba podkreślić, że część śpiewana tego widowiska jest przecież niezmiernie istotna.

Natomiast jeśli pyta pani, na czym polegało to zaangażowanie, to właśnie na opowiedzeniu swoich historii, oddaniu ich. Potem nad każdą sceną, każdym etapem powstawania spektaklu pracowaliśmy zespołowo. Każdy z członków grupy powinien mieć swoje zdanie. Oczywiście, ja czuwam nad całością, ale współpraca jest dla mnie bardzo cenna i zawsze staram się kolektywnie dobierać tematy i prowadzić aktorów aż do premiery…

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do kwestii śląskości. Czy pomagała ona w tym łączeniu pierwiastka komediowego z tragizmem?

– Ja, jako reżyserka, bardzo uważnie się przyglądam komizmowi. Jest we mnie duża niezgoda na pokazywanie śląskości w sposób rubaszny. Kojarzy mi się to bardzo niedobrze, między innymi z organizowanymi dzisiaj tzw. śląskimi biesiadami, które niewiele mają wspólnego z prawdziwą kulturą naszego regionu. Śląsk to niechciany przez wiele lat, zatarty kawałek tożsamości – polskiej, a wcześnie czeskiej czy niemieckiej i wielu innych… Nie interesuje mnie w teatrze śmieszność czy rubaszność sama w sobie. Najpierw musimy mieć temat, który pozwoli nam wykorzystać tę komediowość. A organizowanie tego typu rubasznych działań – roboczo nazwijmy je biesiadowaniem – kompletnie nie jest w moim rejestrze ani w rejestrze aktorów Teatru Naumionego.

Wracając jednak do samej kwestii połączenia komizmu z tragedią: warto przypomnieć, że przechodzenie na drugą stronę i naturalne trzydniowe pożegnanie z ciałem zmarłej osoby, kiedy, jak wierzymy, dusza zmarłej osoby stopniowo odchodzi od nas, kończy się stypą – zwyczajem znanym w wielu regionach Europy. Ten posiłek pokazuje, jak przechodzimy naturalnie do dalszego życia, do tego, by dalej móc się cieszyć, być ze sobą, biesiadować. Te stypy niejednokrotnie kończyły się wspominaniem zmarłego, ale też innych członków grupy. Sam obrzęd pochówku jest więc tragikomiczny. Pogrzeb kończy się zabawą, odreagowaniem, wspólnym wspomnieniem. Podobnie jest w naszym spektaklu – w tej perspektywie wydaje się to naturalne.

„Kopidoł” to spektakl, który odniósł ogromny sukces – zebrał świetne recenzje i zdobył wiele nagród (by wspomnieć choćby o nagrodzie im. Wojciecha Korfantego). Jest to również spektakl bardzo doceniany przez publiczność. Jaki jest przepis na połączenie sztuki wysokiej z wymaganiami publiczności?

– Nie wychodzimy od założenia, że musimy podobać się publiczności. To nie może być cel główny tworzenia. Rozumiem pokusę, by zrobić coś śmiesznego, rubasznego, co wywoła śmiech tu i teraz, a nawet – powiedzmy to wprost – przełoży się na dodatkowe środki dla zespołu. Na to jest jednak mój zdecydowany sprzeciw. W tym kontekście nasze działania to pewne ryzyko. Możemy je podejmować, ponieważ i ja, i zespół, z którym pracuję, mamy coś do powiedzenia. Zaczynamy od tematu. Potem jest czas na uczciwą pracę nad researchem do spektaklu, przyjrzenie się problemowi z każdej strony, poświęcenie kilku lat na to, by doprowadzić do kolejnej premiery… „Kopidoł” grany jest od 2016 roku bez przerwy, zdobył wiele nagród. Doceniany był przez krytyków, opisywany w mediach i artykułach naukowych, ale przede wszystkim, zdobył ogromne zainteresowanie publiczności. Mamy takich widzów, którzy oglądają go 10-ty, 15-ty raz. I cały czas – jak mówią – „odczuwają ten sam rodzaj wzruszenia”. Nie chce mi przejść przez gardło słowo „sukces”, ale jeśli miałabym na tym etapie podsumować naszą pracę, to myślę, że czynnikami decydującymi o nim jest właśnie szczerość, prawda, poświęcony czas i determinacja w opowiadaniu historii niełatwych. I jeśli mogę powiedzieć „tak, udało się”, to klucz do tego stwierdzenia byłby w pracy – spokojnej pracy, podejmowaniu ryzyka i uczciwości względem widza, nieunikaniu trudnych tematów… Teatr Naumiony produkuje spektakle średnio co 2 lata. Nie spieszymy się. Nie jesteśmy maszynką do produkowania przedstawień. Teatr, szczególnie amatorski, nie powinien nią być. Dajemy sobie szansę, by zawsze to był nasz spektakl – przemyślany, przepracowany i dokończony.

Jakie cele stawiacie przed Teatrem Naumionym na najbliższe lata?

– Teatr Naumiony jest takim niebywałym miejscem, w którym mamy zaplanowany swój czas mniej więcej do kwietnia. Październik, listopad spędzimy w objeździe. Nasz teatr został wyróżniony dotacją z programu Teatr Polska Instytutu Teatralnego na pokazanie naszego najnowszego spektaklu, „Last minute”, w objeździe po Polsce. To już nasz trzeci udział w tym projekcie i jest to dla nas ogromny powód do dumy. Na przełomie grudnia i stycznia będziemy mieć premierę nowego, sezonowego przedstawienia, jasełek. Od listopada natomiast będziemy przygotowywać się do premiery nowego spektaklu, „Bajtle”. Jego tekst napisała dla nas młoda, bardzo utalentowana dramaturżka, Górnoślązaczka, Daria Sobik. Tekst jest już na ukończeniu. To zupełnie nowe podejście do tematu Śląska – już sam tytuł pokazuje, że będziemy pokazywać go przez pryzmat dziecka i jego uczestnictwa w kształtowaniu się śląskiej tożsamości.

Ciesząc się z kolejnego zaproszenia na Chorzowski Teatr Ogrodowy, bardzo serdecznie dziękuję za wywiad. Do zobaczenia na „Kopidole”.

Rozmawiała Basia Englender
tekst pochodzi z pisma festiwalowego Chorzowskiego Teatru Ogrodowego „Sztajgerowy Cajtung”